Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wpatrzył się w nią z przerażeniem:
— Co pani wie?...
— Mniejsza o to. Ale dam panu coś bardzo ważnego. Niech pan jutro czeka na mnie pod daszkiem. Przyjdzie pan?
— Przyjdę. Ale niech mi pani zaraz powie...
— Nie — przerwała stanowczo. — Nic panu dziś powiedzieć nie mogę, a potrzebnych rzeczy nie mam w ręku. Przyniosę je panu jutro. Dowidzenia.
— Dowidzenia — automatycznie odpowiedział Murek i półprzytomny zbiegł ze schodów.
Cięty mróz szybko przywrócił mu przytomność. Biegł kilkadziesiąt kroków, później zwalniał i z całej siły rozcierał uszy, nos i policzki, by znowu przejść w kłusa. Ostre powietrze rozpierało płuca i aż hamowało oddech. Z Żoliborza na Leszno dobrych kilka kilometrów przebył Murek w niespełna półgodziny. Brama jeszcze była otwarta, a stary Niecka w olbrzymim kożuchu i bezgłośnych wojłokowych stęporach czekał przy furtce na przepisową godzinę
Murka przywitał krótko:
— Tam listy do pana Franciszka są.
— Skąd?
— Dyć z poczty. Skąd mają być?
Wpadłszy do ciepłej izby, miał wrażenie, jakby go wyjęto z ukropu. Nieckowa podała mu dwa listy. Z trudem otworzył zgrabiałemi palcami pierwszy: była to odmowna odpowiedź na prośbę o posadę w Poznańskiej Fabryce Karoserji. Drugi: poznał charakter pisma babci Horzeńskiej. Na białej ćwiartce papieru widniało kilka zdań:
„Jestem poważnie chora i dopiero dziś czuję się o tyle lepiej, że mogę Panu odpisać. Zresztą nie było z czem się śpieszyć. Dowiedział się Pan już dawno wszystkiego z prasy. Jest to podła dziewczyna i niech jej Bóg przebaczy naszą hańbę i wstyd, a Pańską krzywdę, bo ja nawet teraz,