Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto? I nic się pani nie boi?
— Ani trochę.
— Chyba dlatego, że Bóg podobno czuwa nad niewiniątkami.
— Nie tylko.
— A cóż jeszcze?
— A to, że pan nie może być niebezpieczny dla mnie, bo... pan się kocha w innej.
— Niech pani nie wyobraża sobie, że dla mężczyzn to jest równoznaczne z nienawiścią do reszty kobiet.
— Dla ogółu mężczyzn zapewne. Ale pan jest wyjątkiem.
— Słowem, uważa mnie pani za fujarę ostatniego rzędu?
Nic nie odpowiedziała, tylko zaśmiała się wesoło.
— I niechże mi pani wobec tego wyjaśni, po kiego licha zaprosiła mnie pani do siebie.
— Och, mój Boże, poprostu chciałam mieć towarzystwo przy kolacji.
— Akurat moje?
— Tak.
— Lepszego już w Warszawie nie było?
— Pojęcie „lepszości” jest względne.
— Nie, proszę pani — nie ustępował Murek. — Niech pani nie wykręca się sianem. Mówiąc szczerze, to pani mnie wtedy pierwsza na ulicy zaczepiła. Pod tym daszkiem, podczas deszczu....
— I cóż z tego?
— Więc poco? Korzyści pan iżadnej odemnie mieć nie może. Bo nawet węgla do pieców tu nosić nie trzeba: centralne ogrzewanie. Z nudów też pani tego nie zrobiła, bo kto od świtu do zmroku pracuje, nie ma czasu na wybryki z nudów. Podobać się też pani nie mogę, więc o cóż chodzi?
— Nie wie pan, że kobiety miewają kaprysy?