Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak — potwierdziła poważnie.
Murek w zakłopotaniu przestępował z nogi na nogę:
— Śmieszna z pani dziewczyna. I bardzo lekkomyślna. Idąc prosto, trzeba przechodzić przez plac Nędzy i przez puste tereny pod Cytadelą. Wybierać sobie na niańkę przygodnie spotkanego oberwusa, to chyba dość naiwne.
— Dlaczego?
— Tego już pani nie będę mówić.
— A pójdzie pan?
— Mogę pójść — zgodził się obojętnie.
— To cudownie. Bardzo panu dziękuję, bardzo.
— Przecież mówiła pani, że zawsze chodzi sama i nigdy nie odczuwa obawy?
— Ale wolę iść z panem.
— Jeszcze spotka pani kogoś znajomego i trzeba będzie wstydzić się takiego towarzystwa — dodał tonem perswazji.
— O, to mnie nie obchodzi — zapewniła prędko.
Szli w milczeniu przez kilka minut. Gdy mijali latarnie, Murek zukosa przyglądał się profilowi swej towarzyszki. Przypominała jakiś bardzo egzotyczny kwiat. Była nawet dość ładna, chociaż zupełnie nie w typie Murka. A najdziwniejsze, że nie wyglądała na agresywną, ani nawet odważną.
— Jakie to dzisiaj panny — rozmyślał. — Taka młodziutka i daje sobie radę. Ba, nie wieje od pierwszego lepszego, ale jeszcze się mu narzuca.
Minęli zabudowane dzielnice i szli tu prawie pociemku. Pod nogami chlupotały kałuże.
— Powiedział pan, że nie ma pan krewnych — odezwała się panienka. — Więc jest pan zupełnie samotny?
— Zupełnie.
— To musi być bardzo przyjemnie.
— Jak dla kogo.