Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakto? Więc on jeszcze chce mię za żonę? A toż to człek bez nijakiéj hambicyi. Żeby tak odemnie kawaler precz uciekał, to jabym już sto razy powiedziała: Bierz cię licho!
— A tak, my takie. Ale u mężczyznów rzecz inaksza. To sobie Wacpanna zapamiętaj, że chłop na podwikę, jak myśliwiec na zwierzynę; im ona więcéj ucieka, tém on łapczywszy na nią. I nie koniecznie dla onéj zwierzyny, jeno dla saméj wojny. Nieraz widzi się wielkiego pana, ba! i króla, co goni za lichą sarną, abo się boryka z niedźwiedziem. Wszakci jemu nie chodzi o pieczyste ni futro, mógłby posłać swoje strzelce i mieć i to i to, jeno jemu chodzi o batalię i o wiktoryę. Oni wszystkie takie. Nawet i ten twój Pan Kaźmiérz, czyby on się tak palił, gdyby niemiał tyle trudnościów? Ale temu dyskursowi dajmy pokój, bo jako widzę już u Wacpanny znowu płacz bliski. Pogadajmy jeno, co trza robić.
— Tak, właśnie. Co ja mam nieszczęśliwa teraz robić.
— Nic, jeno dyplomatyzować. Ja będę trzymała Pana Schultza w téj perswazyi, jako Wacpanna straciwszy swego chłopca, dasz się powoli namówić na stateczniejszy związek. Ty tedy opłakuj sobie Pana Kaźmiérza, dosyć głośno, aby wierzył że tamten zabit, a znów nie tak strasznie głośno aby go irrytować. I namyślaj się i odmyślaj, stukaj w paluszki, jak to zwykle dziewka co się droży ze swoją personą, i tak ciągnij od niedzieli do niedzieli, byle przeczekać.