Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Kaźmiérz tylko na poły słuchał Pani Flory. Zanurzywszy ręce we włosach, coraz gwałtowniéj biegał po komnacie, i powtarzał z rosnącém uniesieniem:
— Jezu miłosierny! I to biedactwo tam całą noc przemęczyło? Bez łóżeczka? Na twardych deskach! Między kańczastemi skrzyniami ! Ach..... i Wacpani powiedasz, o chlebie i wodzie?
— Tak on gadał, acz ja nie dowierzam, aby w oném głodzeniu długo dotrwał, boć i on ją po swojemu lubi.
— A niechże go z takiém lubieniem! Neron! Herod na niewiniątka! Miałaś Wacpani racyę, nieszczęście!
— Całe nieszczęście żeś Waszmość nie był mocen w nocy jéj zaraz uprowadzić. Co mi to za kawaler, co nie umié przeperswadować lichéj dziewczyniny?
— Ja już i tak nieszczęśnik, a Wacpani jeszcze mi dogryzasz.
— Ja nie dogryzam, jeno sama się gryzę dla Wacpaństwa, bo co wczora mogło pójść jak po maśle, to dziś już niełacno.
— Jakto niełacno? Dlaczego niełacno? Oho, zobaczymy! Ja zaraz pójdę tam do niego! Rozprawię się z nim, tak czy owak!
— Nie pójdziesz tam, Panie Poruczniku. Próżno się dobijać. Pan Majster gadał mi bez ogródki: — «Powiédz Wacpani temu kawalerowi, aby się już do mnie póka żyw nie fatygował. Mógłbym ja go w puch rozbić przez Pachołki