Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Innéj Niedzieli, pozwolono im zwiedzić Zamek Władysławowski, na co Gdańszczanom rzadko bywał udzielany przywiléj.
Czasem téż, nie wychodząc z obrębu miejskiego, tuż za Zieloną Bramą, wsiadali do czółna, które ich wiozło po ciemnéj a przepastnéj Motławie, okrążającéj Śpichlerzową dzielnicę. Tam dopiero można czuć i widziéć, jak silnie bije serce Gdańska. W dzień, ruch niesłychany. Krocie statków o kształtach wszelakich, ciężkich, wybujałych, jaskółczych. Na statkach i na stopniach domów, tysiące ludzi gadających stu językami, od flisaków Krakowskich, do murzynów, niewolników jakiegoś zamorskiego armatora. Wszyscy krzyczą, kłaniają się, uśmiéchają, a rękami machają, bo wszyscy się targują, i każdy chce każdego przekonać. Tu zboże, z przeraźliwym skrzypem idzie w górę po «misternéj» Windzie, ówdzie z sypkim jękiem spada na szalę niemniéj misternéj Wagi. Na palowych pomostach, pełno stołów dla pisarzy i wexlarzy, pełno budek z błyskotkami, przekupniów z przysmakami. Wszędzie chaos kolorów i dźwięków — jarmark narodów — zrękowiny morza i ziemi, obsyłających się wzajemnie swojemi bogactwami.
Z końcem dnia, dzielnica ta staje się jeszcze ciekawszą. Ruch cichnie — zmrok szarzeje — Motława robi się czarna jakby Kocyt. Nad ową żelazną wodą, bezokienne Śpichlerze, ślepe, głuche, siedzą jakby niezgrabnie ociosane opoki. Powietrze, pocięte kréskami lin i masztów, połamane gzygzakami windowych profilów, plącze