Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Za cóż tedy ten dom tak zową?
— Za to co w nim żywie największy kupiec na bursztyny. Drugiego takiego niéma w całkim Gdańsku, he! pono i w całkiéj Hanzie.
— A co to za jeden zacz?
— Johann Schultz.
— Pfu! Niemiec?
— Nie ze wszystkiém. Ociec jego jeszcze nie gadał, ale on już gada i nieźle, i pono dosyć się kocha w naszych królech. Sam téż sprawuje urząd miejski. To jeden ze stu Panów Rajców.
— Taki znaczny człek?
— Oj, haniebnie znaczny. U niego całkie komory pełne bursztynowych jasełek. Wszystkie Wójty i Ławniki, ba! i Burmistrze do niego chodzom. A temu sześć czy siedem roków, to sam król nieboszczyk, pan nasz Zygmunt Trzeci przysyłał do niego pisanie.
— Proszę! Czego to król mógł chciéć?
— Ludzie gadali co chce miéć tron całki z bursztynu. Aleć ja tego nie wiem. To jeno wiem, że posłaniec z Warszawy był, bom ja sam drogę jemu pokazował, właśnie aż tu, do tych drzwiów.
— A ludzki téż to człek?
— Tak sobie, dosyć. Jeno zawdy szkoda co pół-niemiec i pies luter.
— Aha, to on z tamtych. No, ale ty przynajmniéj nie luter?
— A niechże Pan Bóg uchowa. Ja Kaszuba,