Strona:Dante Alighieri - Boska komedja (tłum. Porębowicz).djvu/587

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Wprzód jednym jasny, przez taką odmianę

Strop tysiącznymi błyska ornamenty,
Które są wszystkie słońcem malowane.

Tom miał widzenie, gdy zamilkł dziób święty

W godle, które się rozpostarło chwałą
Nad nizkim światem i jego książęty.

10 
Bo nagle mrowie ogników zadrżało

I zabłysnąwszy wzniosło antyfonę,
Już dzisiaj w mojej pamięci zwątlałą[1].

13 
Kochanie[2] słodkie, w uśmiechu oponę

Zasnute! jakie rzucałoś płomienie
Skroś pieśni duchów tchnących w bożą stronę!

16 
Skoro już drogie, jarzące kamienie,

Którymi iskrzy się płaneta szósty,
Na rajskich nutach pokładły milczenie,

19 
W słuch mi uderzą niby wód upusty,

Które ze skalnych, nabrzmiałych garłuszy
Wyrzucają się kamiennemi usty.

22 
A jak gitary dźwięk nabiera duszy

U rękojeści lub wiatr wydmuchnięty
Staje się tonem w otworach pastuszej

25 
Fletni, tak rozgwar tej orlicy świętej

Natychmiast szumem dziwnym zaszeleścił
Przez gardziel szyi jak gdyby wydętej.

28 
W głębi się począł i głosem obwieścił

Przez dziób i słowy przemówił takiemi,
Jak pożądało serce gdziem je mieścił:

31 
»Na ten mój narząd, którem orły ziemi

Wzierają w słońce«, — głos do mnie powiada,
»Ile potrafisz bystro, patrzaj-że mi«.


  1. W. 1—12. Poeta przyrównywa zjawienie się nowych duchów do stopniowego wybłysku gwiazd po zachodzie słońca.
  2. Kochanie, — Miłość najwyższa.