Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Francuz zmierzył się, gdy nagle zawrzało wśród tłumu. Żołnierze rozstąpili się, przepuszczając wspaniały orszak, poprzedzany przez heroldów. Witano go okrzykami.
— Kto to taki? — zapytał Leonard, stojący przy łuczniku.
— To sire de la Trémouille.
— Jeszcze niezapóźno — pomyślał artysta. — Pobiegnę za nim, poproszę...
Ale stał na miejscu, nogi wrosły mu jakby w ziemię, doznawał takiego zdrętwienia woli, że gdyby w owej chwili chodziło o jego śmierć lub życie, nie byłby poruszył palca. Ogarniało go obrzydzenie na samą myśl, że trzebaby przeciskać się przez ten tłum żołdaków, i fagasów i biedz za potężnym panem, jak mu to radził Luca Pacioli. Tymczasem orszak przeszedł, Gaskończyk wypuścił strzałę i trafił do celu.
— Montjoye Saint-Denis! — zawołali jego towarzysze, podnosząc berety w górę. — Francya zwyciężyła.
Łucznicy otoczyli posąg i bawili się dalej w ten sam sposób.
Leonard chciał odejść, nie patrzeć, ale był jak przyrośnięty do ziemi. Ogarnęło go jakby senne odrętwienie. Patrzył na zniszczenie dzieła, w które włożył szesnaście najpiękniejszych lat życia i które było jednem z potężniejszych utworów ludzkiego geniusza od czasów Praksytela i Fidyasza.
Pod gradem kul, strzał i kamieni, kruszyła się glina, odsłaniając żelazny szkielet.
Słońce wyszło z za chmur. W blasku jego promieni, szczątki Kolosu przedstawiały się jeszcze smutniej — jeździec był podziurawiony, koń bez nóg, tylko berło i trzymająca je ręka, pozostały nietkniąte, zaś na dole ocalał napis: Ecce Deus...
W chwili tej na placu ukazał się głównodowodzący wojskami królewskiemi, stary marszałek Trivulce. Rzucił okiem na Kolos, spojrzał jeszcze raz, oczy ręką osłonił i zwracając się do swego otoczenia, zapytał:
— Co to się stało?