Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Noc była cicha, od czasu do czasu dolatywał odgłos trąb i nawoływania straży lub zgrzyt łańcuchów przy podnoszeniu zwodzonego mostu.
Paź Ricciardetto wniósł dwie pochodnie, wsunął je w bronzowe klamry w murze i podał księciu półmisek, z okruszynami chleba. Zwabione światłem, podpłynęły białe łabędzie, prując białą piersią wodę fosy.
Izabella d’Este, siostra zmarłej Beatryczy, przysłała księciu te łabędzie z Mantuy. Lubił je zawsze, lecz od pewnego czasu przywiązał się do nich jeszcze bardziej i co wieczór karmił je sam, własnoręcznie. Była to jedyna chwila wytchnienia po trapiących go przez dzień cały sprawach politycznych, wojennych, po zdradach, które sam spełniał, lub które go spotykały od sprzymierzeńców.
Łabędzie przypominały mu dzieciństwo: będąc małym chłopcem, rzucał im okruchy w Viggeano.
Za plecami księcia otworzyły się małe drzwiczki i wszedł przez nie pokojowiec Pusterla. Skłoniwszy się głęboko, oznajmił:
— Imć Leonard czeka.
— Ach! prawda! Leonard! Czemużeś nie powiedział mi wcześniej. Wprowadź go zaraz.
Ludwik powitał artystę takim samym uśmiechem, z jakim patrzył na łabędzie.
Leonard chciał przyklęknąć, ale książę go podtrzymał i ucałował w czoło.
— Witam cię — rzekł — nie widzieliśmy się już dawno. Jakże się miewasz, mój drogi?
— Przybyłem, aby podziękować Waszej Książęcej Mości.
— Dajmy temu pokój. Tak drobne upominki nie są odpowiednie dla tak wielkiego artysty, ale poczekaj trochę, a zdołam wynagrodzić cię wedle zasług.
Wypytywał Leonarda o jego wynalazki i projekty, zwłaszcza o te, które mu się wydawały najmniej możliwemi do wykonania, a więc: o przyrząd dla nurków, o skrzydła do wzlatywania w górę i o rakiety, dzięki którym można będzie chodzić po morzu, tak jak po ziemi.