Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja go nauczę drwinek! — zawołał Leonard — poskarżę się księciu. Zmuszę tego łotra Ambrogia, aby mi wypłacił wszystko, co do solda, a tymczasem życzę mu jak najgorszych świąt wielkanocnych.
Uczeń machnął ręką, jak gdyby chciał powiedzieć, że jeśli kto wyciśnie pieniądze od książęcego płatnika, to z pewnością nie Leonard.
— Dajcie pokój, dajcie pokój mistrzu! — rzekł, a wyraz czułości opiekuńczej złagodził jego ostre rysy.
Dla zaspokojenia potrzeb Leonarda, postanowił naruszyć drobną sumkę, przeznaczoną dla chorej matki.
— Gdyby — tylko takie kłopoty — zawołał Leonard. — Słuchaj, Marku, w przyszłym miesiącu potrzeba mi koniecznie ośmdziesięciu dukatów, bo to, widzisz... pożyczyłem... Nie patrz na mnie takiemi oczyma...
— Od kogo pożyczyliście, mistrzu?
— Od wekslarza Arnolda.
Uczeń załamał ręce.
— Od wekslarza Arnolda! — zawołał — To wam winszuję. Ładnieście trafili! Czyż nie wiecie, że to łotr skończony! Gorszy od żyda, od Maura!.. O! mistrzu! Cóżeście zrobili najlepszego? I czemuż nie było mi powiedzieć?
Leonard spuścił głowę.
— Potrzebowałem bardzo pieniędzy, mój Marku... Nie gniewaj się już na mnie.
Po chwili milczenia dodał nieśmiało:
— Przynieś mi książkę... Zobaczymy... Może znajdzie się rada.
Marek był pewien, że niema żadnej, ale ponieważ to mogło uspokoić mistrza, spełnił jego żądanie. Ujrzawszy wielką księgę, oprawną w zielony safian, Leonard skrzywił się, jak na widok otwartej rany.
Zagłębili się w cyfrach. Ale wielki matematyk mylił się przy dodawaniu i odejmowaniu. Nagle przypomniał sobie rachunek na parę tysięcy dukatów, który zupełnie wyszedł mu był z pamięci. Szukał go w szkatułce, wśród papierów, w szafie, ale napróżno, wpadały mu do rąk rachunki błahe, naprzykład ten, za płaszcz Salaina: