Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I ona rzuciła okiem na Leonarda: i nagle w dłonie klasnęła, nachyliła się nad prządką i coś jej szepnęła na ucho: ta zerwała się i krzyknęła:
— Maja! Maja! Chodź tu zaraz.
Dziecko nie spieszyło się ze spełnieniem rozkazu.
— Chodź-no tu, słyszysz? Poczekaj... ja ci dam!..
Maja, wystraszona, wbiegła na schody. Wtedy babka — wyrwała jej z rąk złotą pomarańczę i rzuciła ją w sąsiednie podwórko, na którem pasły się świnie. Dziecię w płacz uderzyło. Lecz stara szepnęła mu parę słów, wskazując palcem Leonarda, Maja uspokoiła się odrazu i spojrzała na niego wystraszonemi oczyma.
Artysta spuścił głowę i odszedł w milczeniu. Domyślił się, że stara zna go z widzenia i że mają go za czarownika nawet na tem odległem przedmieściu. Babka bała się, aby nie rzucił uroków na Maję.
Odszedł spiesznie, uciekał z bólem w sercu. Na wspomnienie tych oczu dziecięcych, niewinnych i wystraszonych, uczuł się jeszcze samotniejszym niż wobec tłumu, który chciał go zabić, jak heretyka lub wobec uczonego grona, do którego należał przed chwilą, a w którem szydzono z prawdy, jak z bredzeń szaleńca. Zdało mu się, że jest tak dalekim od ludzi, jak ta gwiazda samotna, którą widział na bezmiernem, przejrzystem niebie.
Wróciwszy do domu, zamknął się w pracowni z książkami i przyrządami fizycznemi. Kot, jedyny towarzysz nocy bezsennych, wskoczył na stół i otarł się o niego z pieszczotliwem mruczeniem. Serce artysty wzbierało goryczą, czuł się zniechęcony nietylko do ludzi, lecz i do siebie samego. Zdało mu się, że cała jego praca jest płonną, że nic nie zdziałał dla dobra bliźnich i że dzieci słusznie patrzą na niego ze strachem, jak na potwora.

V.

Nazajutrz rano Leonard wybierał się do klasztoru Najświętszej Panny Łaskawej, aby ukończyć głowę Chrystusa.