Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

użycia przechadzki, udał się na przedmieścia Verceil. Tu na odludnej uliczce pasły się kozy. Wieczór był jasny, cichy, lecz na północy nad niewidzialnemi Alpami gromadziły się chmury, obramowane złotem, a pomiędzy niemi błyszczała gwiazda, samotna.
Leonard myśląc o dwóch pojedynkach, których był świadkiem: próbie cudów we Florencyi i próbie nauki w Medyolanie, powiadał sobie, że pomimo pozornej sprzeczności, obie są jednak podobne do siebie, jak dwie krople wody.
Idąc w zamyśleniu ujrzał siedzącą na schodach ganku sześcioletnią dziewczynkę; zajadała placek jęczmienny, posmarowany cebulą. Leonard stanął i przyzwał ją.
Spojrzała trwożnie, lecz ośmielona jego łagodnem spojrzeniem, uśmiechnęła się i zeszła ze schodów, stąpając ostrożnie wśród obierzyn kartofli, skorup jaj i raków. Artysta wyjął z kieszeni osmażoną w cukrze i złoconą pomarańczę, jedno z łakoci, któremi częstowano gości na dworze. Chował nieraz słodycze do kieszeni, aby na spacerach rozdawać je dzieciom.
— Złota kula! — szepnęła dziewczynka.
— To nie kula, skosztuj, zobaczysz jakie smaczne. To pomarańcza.
Dziecko spoglądało nieufnie i łakomie na ten nieznany owoc.
— Jak ci na imię? — spytał Leonard.
— Wołają na mnie Maja.
— A czy słyszałaś, Majo, jak kogut, osieł i kozieł poszli łowić ryby?
— Nie.
— Chcesz, żebym ci opowiedział?
Ręką białą i wypieszczoną głaskał dziewczynkę po włosach.
— Usiądziemy sobie tutaj — mówił — Poczekaj. Miałem jeszcze parę ciastek z anyżem, bo widzę, że nie chcesz jeść złotej pomarańczy.
Szukał w kieszeniach. Na ganku stanęła młoda kobieta. Spojrzała na Leonarda, na swą córeczkę, kiwnęła przyjaźnie głową i usiadła przy kołowrotku.
Za nią wyszła staruszka, przygarbiona. Miała oczy jasne, jak Maja, — była to zapewne jej babka.