Przejdź do zawartości

Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tym tą samą, zieloną kapą, stał ten sam starożytny wazon bronzowy, leżała ta sama mandolina i, te same nuty.
Drzwi sypialni były tak samo otwarte na oścież, a dalej było widać ubieralnię i tę samą szafę z sukniami, w której książę ukrył się był przed żoną.
Il Moro spuścił głowę na piersi i łzy szczerego żalu oblały mu policzki.
— Mój Boże! On znowu płacze! Widzisz — zawołała Cecylia. — Popieść go trochę, pocałuj. Że też możesz siedzieć tak spokojnie i patrzeć na jego zgryzotę!
Popchnęła rywalkę w objęcia swego kochanka.
Od pewnego czasu Lukrecya z coraz większym niesmakiem poddawała się przyjaźni hrabiny. Miała uczucie podobne temu, jakie sprowadzają mdłe perfumy. Chciała wstać i wyjść z pokoju, ale książę wyciągał do niej ręce i uśmiechał się przez łzy.
Cecylia wzięła ze stołu mandolinę i zaśpiewała wiersz Petrarki, sławiący ukazanie się boskiej Laury.
Książę rozpłakał się na dobre.
— Chwilami zdaje mi się, że ona patrzy na nas z nieba i błogosławi nam trojgu... O Bice! Bice!
Ukrył twarz na ramieniu Lukrecyi, objął ją wpół i chciał przytulić do piersi, ale ona cofnęła się. Ogarniał ją coraz większy wstyd i niesmak.


KSIĘGA IX.
Łabędzie.
(1496—1498)
I.

Leonard pracował przez całą noc; nie spostrzegł nawet, że dzień świta. Gwiazdy już gasły. Różowe światło padało na dachy. Z ulicy