Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

poziom wody podnosił się, dochodząc mu stopniowo do łydek, do kolan, do ud. Zaczął dygotać z zimna zębami. Jednak szedł dalej. Woda już mu sięgała do piersi. Raptem pomyślał:
— Może to zasadzka? Może Maksym chce mnie zabić, aby się przypodobać cesarzowi?
Nie cofnął się jednak i szedł wciąż dalej.
Wody zaczęło ubywać, za to niby z kuźni owionął go żar duszący. Ziemia parzyła go w stopy; miał uczucie, jak gdyby się zbliżał do rozpalonego pieca. Krew tętniła mu w skroniach. Chwilami stawało się tak gorąco, jak gdyby mu do twarzy podsuwano pochodnię albo roztopione żelazo. Szedł jednak dalej.
Z kolei żar począł również słabnąć, ale wtedy odrażające wonie zatamowały mu oddech. Wielokrotnie potykał się o jakieś okrągłe przedmioty, w których poznawał powonieniem kości i czaszki trupie.
Czuł, że ktoś idzie obok niego, przesuwając się bez szelestu, jak cień. Dłoń lodowata ujęła go za rękę. Krzyknął. Potem dwie dłonie uczepiły się lekko jego odzieży. Zauważył, że pergaminowa skóra łuszczyła się na nich i przebijały przez nie pozbawione ciała kości. Dłonie te tuliły się do niego w swawolnej i wstrętnej pieszczocie rozpustnych kobiet. Na policzku uczuł oddech, zionący stęchlizną gnicia i wilgoci grobowej. Nagle tuż przy uchu usłyszał szept śpieszny, podobny do szmeru liści jesiennych podczas nocy.
— To ja... to ja... to ja! Nie poznajesz mnie To ja...
— Kto? — szepnął Julian.
Ale w tej samej chwili przypomniał sobie, że łamie ślub milczenia.