Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jamblich szepnął Julianowi do uoha:
— Pogardzajmy nimi i pogódźmy się z losem. Głupota ludzka bogów obrazić nie zdoła.
To mówiąc, „boski” Jamblich wziął z rąk chrześcijanina polano i rzucił w ogień. Julian zrazu oczom swoim nie wierzył, ale właśnie szpiegi z uśmiechem wlepili w niego ciekawe spojrzenia.
Wtedy słabość i przyzwyczajenie do obłudy względem innych i samego siebie i złość jakaś nieokreślona owładnęły duszą Juliana. Czując wciąż utkwiony w siebie wzrok szpiegów, podszedł do kupy drew, wybrał największą kłodę i za Jamblichem rzucił ją na stos, gdzie pokaleczone ciało bogini już się rozpływać zaczęło.
Widział dokładnie, jak roztopione srebro ściekało jej po twarzy, niby przedśmiertne poty, gdy tymczasem z ust jej nie schodził niezwyciężony uśmiech pogodny.

IX.

— Spojrzyj na tych wszystkich czarno ubranych ludzi, Julianie. To są cienie wieczoru, cienie śmierci. Wkrótce nie ostoi się jedyny starodawny strój biały, jedyny kawał marmuru, płoniącego się w słońcu... Już po wszystkiem...
Tak przemawiał młody sofista Antonin, syn wieszczki egipskiej Sozyparty i nowoplatończyka Edezysa, stojąc z Julianem na tarasie świątyni pergamskiej, zalanej słońcem, owianej błękitem. U spodu balustrady rzeźba wyobrażała Gigantomachię — walkę bogów z tytanami. Bogowie zwyciężyli; kopyta skrzydlatych rumaków gruchotały wężowe ciała starożytnych olbrzymów. Antonin ciągnął, wskazując tę wypukłorzeźbę Julianowi: