Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pachnęły wygrzane w ciągu dnia morszczyzny i woda słona. Zachodzące słońce zapadło za chmury, ozłacając ich masy olbrzymie. Jamblich usiadł na skale, Julian położył się u nóg jego. Mistrz gładził dłonią czarne i gęste włosy ucznia.
— Smutno ci?
— O tak.
— Wiem o tem. Szukasz i nie znajdujesz. Brak ci sił powiedzieć: „On jest”, a nie śmiesz wyrzec: „Niema Go.”
— Jakim sposobem odgadłeś mnie, mistrzu?
— Biedny chłopcze! Od piędziesięciu lat cierpię na tę samą chorobę i będę cierpiał do zgonu. Czy sądzisz, że znam Go lepiej od ciebie? Że znalazłem? Są to bezustanne męki porodu. Wobec nich najwyszukańsze tortury nic nie znaczą. Ludziom się zdaje, że cierpią z głodu, pragnienia, z bólu, z nędzy; naprawdę zaś cierpią tylko na myśl, że, być może, On nie istnieje. Jedyna to boleść powszechna. Któż się poważy powiedzieć: On nie istnieje — i jakiej nadludzkiej trzeba potęgi, by wyrzec: On jest!
— Więc i ty nawet nigdy nie zbliżyłeś się do Niego?
— Trzykroć w mem życiu doznałem ekstazy, w której czułem się całkowicie z Nim połączonym. Plotynowi zdarzyło się to cztery razy. Porfiremu — pięć. Ja trzy miałem chwile przez czas mego istnienia, dla których warto było żyć.
— Pytałem o to twych uczniów, ale oni nie wiedzą nic.
— Czyżby się ośmielili wiedzieć? Dość dla nich łupiny mądrości. Jądro dla wszystkich prawie na świecie śmierci się równa.