Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pieścili się z Jamblichem, jak dzieci, i znikli na jego skinienie.
Słuchając słów mistrza, Julian nie odnajdował w nich żadnej potęgi. Metafizyka szkoły Porfirego wydawała mu się martwą, suchą, okrutnie zagmatwaną. Jamblich z łatwością, jak gdyby bawiąc się, wychodził zwycięzcą z najtrudniejszysch sporów dyalektycznych. Jego nauka o Bogu, o świecie, o ideach, o Tryadzie Plotyna znamionowała głęboką erudycyę, ale cierpiała na brak iskry żywotnej. Czego innego spodziewał się Julian.
Wszelako czekał i nie odjeżdżał.
Oczy Jamblicha były niezwykłe, koloru zielonego, odrzynające się ostro od bronzowej pomarszczonej skóry oblicza. Taki kolor zielonawy miewa czasami niebo wieczorem pośród chmur gęstych przed burzą. Julian był przekonany, że w tych oczach, jak gdyby nieludzkich, ale tem bardziej nie boskich, iskrzy się owa tajemnicza wyższa mądrość wężowa, o której Jamblich nigdy uczniom nie wspominał. Ale dość było „boskiemu” zapytać głosem drżącym, dlaczego zupa jęczmienna nie gotowa, albo zacząć się skarżyć na pogardę, aby wszelki urok rozproszyć.
Pewnego razu Jamblich przechadzał się z Julianem poza miastem, na brzegu morza. Był wieczór cichy i smętny. W dali, nad przystanią Panormos, bieliły się tarasy słynnej świątyni Artemidy Efeskiej, uwieńczone posągami.
Na piaszczystem pobrzeżu Kajatrosu, gdzie według podania Latona dała życie Artemidzie i Apollinowi, stały nieruchomo trzcin ciemne kępy. Z licznych ołtarzów w poświęconym gaju Ortygii wyprostowane słupy dymu wznosiły się ku niebu.
W południowej stronie błękitniały wierzchołki gór Samoskich. Z cichym szmerem, jak oddech śpiącego dziecka, nabiegały przezroczyste fale na ubity czarny piasek.