Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XVI.

Po wielekroć uchylał Orybazy zasłonę namiotu, proponując choremu ochładzający napój. Julian odmawiał i prosił, by go zostawiono w spokoju. Bał się twarzy ludzkich, hałasu i światła. Wciąż cisnąc głowę w dłoniach i przymykając oczy, usiłował nie myśleć o niczem, zapomnieć o tem, gdzie się znajduje i co odczuwa.
Nadnaturalny wysiłek woli, na który się przez te trzy miesiące zdobywał, wyczerpał go, pozostawił słabym i złamanym, jak po długiej chorobie. Nie wiedział już, czy śpi, czy czuwa. Powtarzające się, piętrzące jeden nad drugim obrazy przebiegały mu przed oczyma z niesłychanym pośpiechem i męczącą wyrazistością. Zdawało mu się, że leży w wielkiej zimnej sali na zamku Macellum. Stara Labda pobłogosławiła go na noc, a rżenie uwiązanych w pobliżu namiotu koni przeistoczyło się w pocieszne chrapanie Mardoniusza.
Z radością czuł się znowu małym chłopcem, nieznanym nikomu, zakopanym zdala od ludzi, w górach Kapadocyi.
To znowu czuł delikatną i świeżą woń hiacyntów, ogrzanych zlekka słońcem marcowem w zacisznym dziedzińcu kapłana Olimpiodora, słyszał srebrzysty śmiech Amarylidy i szmer fontanny, dźwięk metaliczny kottabosu i wołanie Diofany: „Dzieci! placuszki z imbierem są gotowe!”
Potem zniknęło wszystko...
Słyszał jedynie brzęczenie wiosenne pierwszych muszek w osłonionym od wiatrów zakątku na białym słonecznym murze u brzegu morza. U stóp jego konają jasno-