Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XIII.

Głęboka ciemność zewsząd ogarnęła gaj Dafny. Skwarny wiatr rozpędzał chmury. Ani jedna kropla dżdżu nie spadała na zeschłą, popękaną ziemią. Wawrzyny potrząsały czarnemi gałęziami, sterczącemi ku niebu. W olbrzymich alejach szemrały cyprysy, a szum ich przypominał rozhowor starców.
Dwaj ludzie przemykali się chyłkiem w cieniu ku świątyni Apollina — mały i duży. Mały, o kocich, zielonych źrenicach, które mu pozwalały doskonale widzieć w ciemności, prowadził dużego za rękę.
— Och, och, siostrzanie, jeszcze skręcimy kark w jakim rowie!
— Niema tu żadnego rowu. Czego ty się boisz? Od czasu, jakeś chrzest przyjął, stałeś się podobny do starej baby.
— Do starej baby! Serce moje ani razu nie stuknęło silniej, gdy w lesie Hirkańskim wychodziłem z oszczepem na niedźwiedzia. Ale tutaj to co innego! Zawiśniemy przy sobie na jednej szubienicy, zobaczysz, siostrzanku
— Cichobyś był, głupcze!
Mały pociągnął dalej dużego, który niósł na plecach ogromny pęk słomy i bosak.
Podeszli pod tylną ścianę świątyni.
— Tutaj. Bierz się do drąga! — szepnął mały, obmacując rękoma szczeliny w murze. — Potem przerąbiesz belki siekierą...
Wicher tłumił odgłos uderzeń łomu. Nagle rozległ się krzyk, przypominający kwilenie chorego dziecka.
Duży zadrżał.