Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tu i owdzie, w wygięciu szyi końskiej, w fałdach powłóczystej sukni, w naiwnej pozie leżącego bożka, wspartego na łokciu, przebijała wytworność starożytna, wdzięk nagości.
Tej nocy „zabawa” nie zajmowała artysty. Jego niestrudzone palce drżały, uśmiech nie zjawiał się na ustach.
Nadstawiając ucha, otworzył skrzynię cedrową, wyjął szydło, służące do oprawiania książek, przeżegnał się i zasłaniając zaróżowioną od światła dłonią płomień lampy, cichuteńko wyszedł z celi.
W korytarzu było cicho i duszno; słychać było zaledwie bzyk muchy, zaplątanej w siatce pajęczej.
Parfeniusz wszedł do kościoła, oświetlonego jedyną lampką, stojącą pod starym dyptykiem z kości słoniowej. Dwa wielkie podłużne szafiry z aureoli Jezusa, siedzącego na ręku Bogarodzicy, zostały wyjęte przez pogan i przeniesione na miejsce pierwotne do świątyni Dyonizosa.
Te czarne otwory w pożółkłej kości słoniowej wydały się Parfeniuszowi ranami na żywem ciele.
— Nie, nie mogę! — szepnął, ucałowując dłoń dzieciątka Jezus. — Nie mogę, wolałbym umrzeć.
Te świętokradzkie blizny w kości słoniowej męczyły go i oburzały bardziej, niż jakakolwiek katusza dokonana nad ludzką istotą.
W kącie kościoła wyszukał drabinę sznurową, używaną przy zapalaniu lamp w kopule świątyni. Zabrawszy ją, wszedł do wązkiego korytarza, prowadzącego ku wyjściu, przy którem na słomie chrapał gruby brat odźwierny Chorys.
Parfeniusz prześliznął się jak cień. Zawiasy drzwi skrzypnęły metalicznym dźwiękiem. Chorys podniósł się, zamrugał powiekami i nanowo runął na słomę.
Parfeniusz przelazł przez nizkie ogrodzenie i wy-