Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się podziała ta moc, ta radość? Galilejczycy! Galilejczycy! cóżeście uczynili z nimi?...
Pełnemi bezbrzeżnego smutku i miłości oczyma spoglądał na płaskorzeźbę, rozchylając wysokie trawy.
— Julianie? — zapytał z cicha Orybazy, — Czy ty wierzysz Maksymowi?
— Wierzę...
— We wszystkiem?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Julian, podnosząc na niego oczy ze zdziwieniem.
— Zawsze mi się zdaje, Julianie, że cierpisz na tę samą chorobę, co i twoi wrogowie chrześcijanie.
— A tą jest?
— Wiara w cuda.
Julian potrząsnął głową.
— Jeżeli niema ani cudów, ani bogów, tedy całe moje życie jest szaleństwem... Nie, nie mówmy o tem. I nie sądź mnie zbyt surowo za moją miłość ku obrzędom i wróżbom starożytnym. Nie wiem, jak ci się wytłómaczyć. Stare naiwne pieśni wzruszają mnie do łez. Wolę wieczór niż rano i jesień aniżeli wiosnę. Kocham wszystko, co ulata... nawet woń więdnących kwiatów... Cóż robić, przyjacielu! Tak mnie stworzyli bogowie. Ten cichy smętek, ten zmierzch złoty i czarodziejski są dla mnie niezbędne. W odległej starożytności było coś niewymownie pięknego i powabnego, czego już nigdzie indziej nie znajduję, jakaś poświata zachodzącego słońca na pożółkłym ze starości marmurze. Nie pozbawiaj mnie szalonej miłości ku temu, czego już niema. Wszystko, cokolwiek było, i piękniejszem jest od tego, co jest. Wspomnienie większą ma władzę nad moją duszą, niżeli nadzieja...
Julian zamilkł i w zamyśleniu, z czułym uśmiechem, spoglądał w dal, wspierając głowę o wysmukłą kolumnę,