Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

białą pitagorejczyków. Słońce zachodziło. Czekał, aż mrok zapadnie, ażeby niepostrzeżenie dostać się do pałacu.
Tylnemi drzwiami świątyni wyszedł Julian do świętego gaju Dyonizosa. Tylko brzęczenie pszczół i szmer strumienia mąciły tu ciszę.
Rozległy się kroki, na które Julian odwrócił głowę. Był to jego przyjaciel, jeden z ulubionych uczniów Maksyma, młody lekarz z Aleksandryi, Orybazy.
Szli obok siebie po wązkiej ścieżynie. Słońce przenikało przez szerokie złocone liście winogradu.
— Patrz, — mówił Julian z uśmiechem — jeszcze wielki Pan żyje tutaj.
A potem dodał ciszej, spuszczając głowę:
— Widziałeś, Orybazy?
— Tak jest — odpowiedział lekarz. — Ale kto wie, czy to nie twoja własna wina, Julianie! Czegóż mogłeś się spodziewać?
Cesarz milczał.
Doszli do opanowanych przez bluszcze ruin. Była to zapewne niegdyś mała świątyńka Sylena. Zwaliska leżały w gęstej trawie; tylko jedna kolumna się ostała z kunsztownym kapitelem, podobnym do lilii białej, na którym, konały ostatnie słońca promienie.
Siedli na płytach, wchłaniając balsaminną woń mięty, rumianku i piołunu. Julian odgarnął trawy i, wskazując potłuczoną starą płaskorzeźbę, wyrzekł:
— Oto czego się spodziewałem, Orybazy!
W płaskorzeźbie wyobrażona była staroheleńska „Theoria” — świąteczna procesya Ateńczyków.
— Oto czego chciałem — tego piękna! Dlaczego ludzie codzień stają się szpetniejsi? Gdzie się podzieli ci starcy do bogów podobni, mężowie dzielni, dumni młodzieńcy, niewiasty czyste w białych powiewnych szatach? Gdzie