Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wpadł do biblioteki i począł szperać śród zakurzonych pergaminów. Wtem niespodzianie usłyszał głos, wyraźnie szepczący mu do ucha:
— Waż się, waż się, waż się!
— Maksymie, to ty! — wykrzyknął Julian, odwracając się.
W ciemnej komnacie nie było nikogo. Serce Juliana biło tak mocno, że musiał je przycisnąć dłonią. Zimny pot oblał mu czoło.
— Tegom czekał! — szepnął Julian. — To jego głos. Stało się. Idę.
Runęła z łoskotem brama żelazna. Legioniści wtargnęli do atryum. Mury zamku drżały od ich okrzyków. Purpurowy odblask pochodni przez szczeliny okienic błyszczał, jak łuna pożaru. Nie było chwili do stracenia. Julian zrzucił białe szaty pitagorejskie, przywdział zbroję, paludamentum cezarowe i szyszak, przypasał miecz i pędem zbiegł po głównych schodach ku wyjściu; otworzył drzwi i stanął wobec żołnierzy z obliczem spokojnem i uroczystem. Wszystkie jego wątpliwości pierzchnęły. W działaniu wola jego nie znała wahań. Przytem nigdy nie czuł jeszcze takiej wewnętrznej siły, takiej jasności rozumowania i zimnej krwi. Tłum odczuł to natychmiast.
Blada twarz Juliana była monarszą i groźną.
Dał znak ręką — zapanowało milczenie.
Julian wypowiedział mowę. Zaklinał żołnierzy, aby się uspokoili, zapewniał, że ich nie porzuci, że nie da ich uprowadzić na obczyznę, że przekona swego ukochanego brata cesarza Konstancyusza...
— Precz z Konstancyuszem! — przerwali zgodnym chórem legioniści. — Precz z bratobójcą! Tyś naszym cesarzem. Chwała Augustowi Julianowi Niezwyciężonemu!