Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie obawiajcie się niczego! Potem... potem... Nie dopuszczajcie do mnie nikogo!
I ująwszy za rękę eleuzyjskiego hierofanta, pociągnął go do ciemnego lochu, zatrzasnąwszy za sobą ciężkie drzwi żelazne.
W istocie wszystko było przygotowane. Płomienie świeczników odbijały się w srebrnym wizerunku Heliosa — Mitry, boga słońca; dymiące trójnogi, święte naczynia pełne wody, wina i miodu, oczekiwały, zarówno jak i sól i mąka do posypania ofiar. W klatkach znajdowały się ptaki rozmaite, kaczki, gołębie, kury, gęsi, nawet orzeł i związane jagnię białe, beczące żałośnie.
— Prędzej! prędzej! — naglił Julian, podając hierofantowi długi sztylet. — Muszę poznać wolę bogów.
Zdyszany starzec pośpiesznie recytował modlitwy. Zarznąwszy jagnię, rzucił część mięsa i tłuszczu na węgle ołtarza i z tajemniczemi zaklęciami rozpoczął przegląd wnętrzności. Zręcznymi palcami wyciągał wątrobę, serce, płuca i ze wszystkich stron je oglądał.
— Mocarz obalony będzie — rzekł, wskazując ciepłe jeszcze serce: — śmierć gwałtowna...
— Czyja? — zapytał Julian. — ego czy moja?
— Nie wiem.
— Nie wiesz tego!
— Nie śpiesz się, cezarze! — mówił starzec. — Nie postanawiaj nic tej nocy. Doczekaj się dnia. Wróżby są wątpliwe... nawet...
Nie dokończył i wziął inną ofiarę, gąsiora, potem orła. Na górze było słychać wrzawę tłumów, przypominającą szum powodzi. Bramy żelazne chwiały się pod uderzeniami drągów. Julian nie słyszał nic. Z chciwą ciekawością badał skrwawione wnętrzności.