Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Konstancyusz uśmiechnął się, sądząc, że młodzieniec znieść nie może jego wyniosłego spojrzenia, i że snadź go zmieszał nadziemski majestat cesarza rzymskiego.
— Nie obawiaj się niczego — przemówił z napuszoną życzliwością. — Odejdź w pokoju. Nasza dobroć nie sprawi ci nic złego i na przyszłość osypie twoje sieroctwo dobrodziejetwy swemi.
Julian wsunął się do sali synodalnej, a cesarz, ukryty za draperyą, nadstawił uszu i z przebiegłym uśmiechem przysłuchiwać się zaczął.
Najpierw doszedł do niego głos naczelnika poczty cesarskiej, tego samego Gaudencyusza, który miał sen złowróżbny.
— Synod za synodem — żalił się Gaudencyusz przed jakimś dostojnikiem. — To w Syrmii, to w Sardyce, to w Antyochyi, to w Konstantynopolu. Rozprawiają ciągle, nie mogąc dojść do porozumienia, a przecież raz trzebaby się ulitować nad pocztowymi końmi! Jeżdżą sobie i jeżdżą na złamanie karku kosztem skarbu. To w jedną stronę, to w drugą, to ze Wschodu, to z Zachodu. A z nimi całe chmary prezbiterów, dyakonów, zakrystyanów, pisarzów. Poprostu ruina! Na dziesięć koni stacyi pocztowej, nie wiem czy jeden się znajdzie, któregoby nie ochwacili biskupi. Jeszcze jakie pięć synodów, a moje zwierzęta będą zdatne chyba dla oprawcy i z państwowych wozów pozlatują koła. Dalibóg! A nadomiar wszystkiego zobaczycie, że biskupi nigdy się nie pogodzą w tej materyi hypostazy i współistotności.
— Dlaczego, zacny Gaudencyuszu, nie złożysz w tym względzie raportu cesarzowi?
— Boję się, że mi nie uwierzą i oskarżą o bezbożność, o brak uznania dla potrzeb Kościoła...