Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Julian pogrążył się w cieniu Propilejów, minął Stoa Poichyle z obrazkami Parrazyusza, wystawiającymi bitwy pod Maratonem i Salaminą, następnie małą świątynię Bezskrzydłego Zwycięstwa i zbliżył się do Partenonu.
Dość mu było zmrużyć oczy, by wywołać obraz cudnego nagiego ciała Artemidy Łowczyni. Gdy je znowu otworzył, marmury Partenonu w słońcu wydały mu się żywymi i złocistymi, jak ciało bogini. I uczuł chęć wobec wszystkich, gardząc grożącą śmiercią, objąć ten marmur ciepły, ogrzany słońcem, i ucałować go, jako świętość.
O parę kroków od niego stali w ciemnej odzieży, o bladych i surowych twarzach dwaj młodzieńcy. Grzegorz Nazyanzeński i Bazyli z Cezarei. Helleni obawiali się ich, jako swych najzawziętszych wrogów, a chrześcijanie mieli nadzieję, iż ci dwaj przyjaciele zostaną z czasem Ojcami Kościoła.
Patrzali oni na Juliana.
— Co się z nim dzieje dzisiaj? — mówił Grzegorz.
— Jaki z niego zakonnik? Co to za ruchy! Jak przymyka oczy! Co za uśmiech! Czy ty wierzysz w jego pobożność. Bazyli?
— Sam widziałem, jak płakał i modlił się w kościele.
— To obłuda!
— Pocóż w takim razie chodzi do nas, zabiega o naszą przyjaźń, dysputuje o Piśmie?
— Drwi z nas, albo uwieść pragnie. Nie dowierzaj mu! To kusiciel! Zapamiętaj to sobie, bracie: wielkie nieszczęście hoduje sobie cesarstwo Rzymskie w tym młodzieńcu! To wróg!
Przyjaciele oddalili się ze spuszczonemi oczyma. Ani poważne dziewice karyatydy Erechtejonu, ani uśmiechnięta śród lazurów biała świątynia Nike Apteros, ani Propileje,