Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i zasromała się, jakby pod pożądliwem dotknięciem żywej i namiętnej istoty, zakrywając jedną dłonią piersi, a dragą biodra nieśmiertelnym giestem wstydliwości Afrodyty z Enidos.
— Prędzej, Meroe, dawaj ubranie, Meroe! — zawołała, oglądając się naokół oczyma pełnemi przestrachu.
Julian nie pamiętał, w jaki sposób wydostał się z palestry. Serce mu wrzało. Oblicze poety było uroczyste i pełne smutku, jak u człowieka, wychodzącego ze świątyni.
— Nie gniewasz się? — zapytał Juliana.
— O, nie! Za cóż?
— Dla chrześcjanina może to było zgorszeniem?
— Nie było żadnego zgorszenia. Czy ty nie rozumiesz tego?
— Owszem, owszem... I ja tak myślałem.
Znaleźli się znowu na znojnym a pełnym kurzawy gościńcu i skierowali się do Aten.
Optacyusz ciągnął zcicha, mówiąc sam do siebie:
— O, jacyż my dzisiaj wstydliwi a szpetni! Wstyd nam posępnej i nędznej nagości naszej, i ukrywamy ją, wiedząc, żeśmy wstrętni i brudni. A niegdyś... Był czas, gdy wszystko działo się inaczej. Julianie! Młode Spartanki nagie i dumne wchodziły do palestry wobec ludu całego. I nikt nie obawiał się zgorszenia. Czyści przyglądali się czystym, wszyscy byli jak dzieci, jak bogowie. I pomyśleć, że to już nie wróci, że nie odrodzi się już na ziemi ta wolność, ta czystość, to rozradowanie z życia! Już nigdy!
Spuścił głowę na piersi i westchnął ciężko.
Przyjaciele doszli do ulicy Trójnogów i niedaleko od Akropolu rozstali się w milczeniu.