Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

muję mieszkanie do spółki z pewnym młodzieńcem Hefestjonem, który przybył do Aten uczyć się krasomówstwa. Będzie z niego kiedyś znakomity obrońca. Tymczasem jest to biedak, jak i ja, ubogi, jak poeta liryczny — dość powiedzieć. Zastawiliśmy nasze szaty, nasze sprzęty, nawet kałamarz. Pozostał nam tylko jeden płaszcz na dwóch. Rankiem ja wychodzę, a Hyfestyon studyuje Demostenesa; wieczorem, on bierze na barki chlamidę, ja zaś wiersze piszę. Na nieszczęście, nie jesteśmy jednakowego wzrostu. Ale mniejsza o to! Zato mogę chodzić, jak starożytne Trojanki — w powłóczystej szacie.
Zaśmiał się z całego serca, a twarz jego koloru ziemi przypominała podochoconego płaczka na pogrzebie.
— Widzisz, mój Julianie, — ciągnął poeta — liczę na śmierć wdowy po niesłychanie bogatym Rzymianinie — dzierżawcy. Szczęśliwi spadkobiercy zamówią u mnie epitafium, za które hojnie zapłacą. Całe nieszczęście, że wdowa pomimo starań doktorów i spadkobierców uwzięła się i nie myśli oddawać ducha. Gdyby nie to, już byłbym sobie dawno płaszcz kupił. Ale słuchaj. Julianie, chodź-no ze mną natychmiast.
— Dokąd?
— Spuść się na mnie, będziesz mi wdzięczny.
— Cóż to za tajemnice?
— Nie trać czasu, nie pytaj o nic, wstań i chodźmy. Poeta nie uczyni nic złego druhowi poetów. Ujrzysz boginię.
— Jaką boginię?
— Artemidę Łowczynię.
— Obraz? Posąg?
— Coś lepszego. Jeżeli kochasz piękno, bierz płaszcz i podążaj za mną.