Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzyli sobie w oczy i odgadywali wzajemnie wszystko, czego sobie nie zdążyli wypowiedzieć. Dopiero teraz zauważył, że ona jest w czarnej sukni w kapeluszu z czarnym woalem.
— Babunia umarła.
— A mama jak się ma?
— Tak sobie, nie bardzo — urwała i zaczęła mówić o czem innem.
Zrozumiał, że ona pragnie, aby nie zaczynał z nią o matce; chciała sama nieść swój krzyż. Zbliżył się Ankudynicz.
— Pozwólcie wasza światłość!
— Zaraz, zaraz Ankudynicz, jeszcze minutkę.
— Nie można żadną miarą, komendant zobaczy i będzie bieda.
Marynka sięgnęła do kieszeni i wyjęła paczkę asygnat, wsunęła mu je do ręki. On skrzywił się, widocznie za mało. Znów sięgnęła do kieszeni lecz już nic nie znalazła. Zdjęła więc z szyi złoty łańcuszek z krzyżykiem i oddała mu, wtedy odszedł.
Znowu zaczęli rozmawiać, ale już bez radości. Czuli, że chwila rozłąki bliska.
— Poczekaj, co to ja chciałam? aha! — pochyliła się i szeptać mu zaczęła po francusku, że można uciec. Teraz na Newie stoi dużo statków zagranicznych i to blisko twierdzy. Foma Fomicz rozmawiał już z jednym kapitanem i paszport dostał, a plac adjutant Trusow, za dziesięć tysięcy...
— Trusow? Łotr, strzeż się go; zresztą nie wolno uciekać, a gdyby i wolno było nie chcę.
— Dlaczego?
On popatrzył na nią tak, że zrozumiała.
— Daruj miły, ja może nie rozumiem, a wiesz ojciec Piotr mówi, że wszystkim darują.