Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sztabowy, na ulicę Milionną. Zatroskany, nie wiedział co z sobą począć i miotał się jak tropiony zając. Wrócił do sztabu, gdzie w bramie spotkał znajomego urzędnika, który go namówił, by razem pójść do kancelaryi.
— Och! bieda! bieda! — powtarzał wciąż urzędnik.
— Miłoradowicz zabity! — krzyknął ktoś nad samem uchem Trubeckiego, któremu aż nogi podcięło.
— Słabo wam książę?
Ktoś dał mu powąchać trzeźwiących soli i nagle ocknął się wśród nieznajomych ludzi, którzy ciągnęli go z sobą na senatorski plac.
— Chory jestem, panowie, czuję się bardzo niedobrze — mówił im prawie z płaczem.
I znowu kancelarya. O Boże! Któryż to już raz? pomyślał z rozpaczą.
Przeszedł do dalszych pokoi, do biura kuryerskiego, gdzie było pusto, bo się wszyscy rozbiegli, długo siedział sam jeden, radując się, że wreszcie zostawiono go w spokoju.
Skoro się ściemniać poczęło usłyszał huk armat, tak mocny, że szyby w oknach drżały. Zerwał się i chciał gdzieś biedz, lecz opadł znów bez sił, i słuchał w odrętwieniu, wystrzału za wystrzałem.
Z biurem kuryerskim, połączona była ciemna komórka służąca do pakowania skarbowych przesyłek. Pachło tu lakiem, szarem płótnem, płonęła mętnem światełkiem mała lampka wisząca na ścianie, na stole leżały całe swoje szpagatu, a od pułapu sterczał wielki hak, także przeznaczony do lampy. Trubecki spoglądał wciąż na ten hak, zdawało się bezmyślnie, dopiero potem