Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakto co? — zdziwił się niby Benkendorf, udając, że nie rozumie, i spojrzał na prostacko-żołnierską twarz Tola z przebiegłym uśmieszkiem.
— Czy mu żal tych kanalii? — zadziwił się Tol.
— O tem nie możemy sądzić pan, ani ja. Miłosierdzie cesarskie jest bezgraniczne. Planem naszym jest okrążyć buntowników i zmusić ich do poddania się, bez rozlewu krwi.
Tol nic nie odpowiedział. Jako jenerał liniowy niegdyś podkomendny Suworowa, ulubieniec Kutuzowa, znawca taktyki Napoleońskiej, zrozumiał, że Benkendorf mówi z lekkomyślnością i dyletantyzmem człowieka, który nigdy prochu nie wąchał. Rozumiał takie, że zbuntowane czworoboki trzymają się mocno, że można je wystrzelać, skartaczować, unicestwić, lecz nie da się ich inaczej znieść, że przytem jeśli żagiew buntu przeniesie się na tłum, to przy wielotysięcznym tłoku wywiąże się nie walka regularna, a bezładna bijatyka, która nie wiadomo czem się skończy.
Wojska wierne Mikołajowi, chwiały się, a wśród wodzów panował nastrój, który poprzedza zwykle bitwy przegrane, to jest wszyscy potracili głowy i miotali się bezładnie, podając niezdarne rady, jak naprzykład, żeby poczekać do jutra, to się może buntownicy sami rozejdą, albo żeby posłać po sikawki i oblać ich wodą prosto w twarz, co odejmie im możność działania.
Nareszcie ukazała się artylerya, po którą cesarz pozwolił posłać, po długim ociąganiu się. Wyjechały więc z Grochowej ulicy cztery armaty na wysokich lawetach, bez jaszczyków, pod komendą pułkownika Nestorowskiego.
— Czy ma pan z sobą kartacze, panie pułkowniku? — spytał Tol.