Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ura, Konstanty! Po bulwarze biegli w rozwianych szynelach grenadyerzy, rozproszeni luźnemi gromadkami, w nasuniętych furażerkach, przewieszonych karabinach i ładownicach. Już dobiegli prawie, przesadziwszy stos kamieni, porzucony na rogu Admiralskiej, lecz tu powstało zamieszanie. Komendant pułku Stiurler, biegnący z żołnierzami, prosił ich i zaklinał, żeby wrócili do koszar.
— Chłopcy! To zdrada! Nie słuchajcie podleca — krzyczał równocześnie porucznik Panow, członek tajnego związku, biegnący z drogiej strony obok żołnierzy.
— Wy za kim? — spytał Kachowski, podbiegając do Stiurlera z pistoletem w ręku.
— Za Mikołajem — odparł ten.
Kachowski wystrzelił, Stiurlew chwycił się za bok i pobiegł dalej; ścigali go dwaj żołnierze z bagnetami.
— Wot biej, przeklętego Niemca.
Ostrza bagnetów zatopiły się w jego ciele i Stiurler padł. Grenadyerzy dopadli do Moskiewskich i zaczęły się znów uściski i pocałunki braterskie. Trzeci czworobok sformował się na lewo od pierwszego, frontem do Nadbrzeżnej, tyłem do Isakowskiej. Teraz stało już na placu trzy tysiące wojska i około dziesięciu tysięcy cywilnego tłumu, gotowego na wszystko, gdyby dostał rozkaz, lecz wodza dotąd nie było. Pogoda zmieniła się, powiał od zachodu mroźny wiatr, mróz tężał. Żołnierze bez płaszczy marzli, przestępując z nogi na nogę i bijąc rękami po ramionach.
— Czego my stoim? — sarkali niektórzy. — Nogi zamokły, ręce skostniały, a my stoimy wciąż, jakbyśmy do ziemi przymarzli.