Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zem za róg Newskiego, przez plac admiralski, ku Grochowej.
— Ach! bieda! bieda!
— Cóż takiego?
— Gwardya buntuje się, nie chce przysięgać Mikołajowi Pawłowiczowi.
— Kto z Mikołajem tego rąbią i sieką, a tych, co za Konstantym, wloką ze sobą.
— A któż jest cesarzem?
— Mikołaj Pawłowicz.
— Konstanty Pawłowicz.
— Niema wcale cara!
— Ach! bieda! bieda!
Dobiegłszy do Grochowej, Golicyn posłyszał zdaleka bicie w tarabany i głuchą wrzawę głosów, podobną huczeniu nadlatującej wichury, coraz bliżej, bliżej, aż naraz ziemia zadudniała od tysiącznych stóp, powietrze zadrżało od krzyków ogłuszających.
— Ura! ura! ura! Konstanty!
Pochylony wprzód, jakby padając, z nastawionymi bagnetami, pędził batalion leibgwardyi moskiewskiego pułku z rozwiniętym sztandarem, prosto przed siebie, jak do ataku, jakby zamierzał zdobywać szturmem niewidzialną fortecę.
— Ura! ura! ura! krzyknęli żołnierze z zapamiętaniem, a usta mieli otwarte, oczy wyszłe na wierzch, szyje wyciągnięte z naprężonemi żyłami, jakby ten krzyk, który podnieśli, był dla nich niesłychanym wysiłkiem, jakby się równał podźwignięciu niezmiernego ciężaru. A niskie, brudno-żółte domki Grochowej ulicy, patrzyły na to niezwykłe widowisko, niby starzy urzędnicy petersburscy, którymby pokazano koniec świata.
Tłum biegł razem z żołnierzami. Ulicznicy gwizdali, piszczeli i brykali jak maleńkie czarty,