Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie powiedziano — powiedział strapiony — gdybym był wiedział, że to tak wypadnie. Nie! czyż pani mnie uważa za ostatniego nikczemnika. Pani sama mówiła wczoraj, że najlepiej po prostu. Ja też chciałem. Pani nie wie Marynko, w jakiem ja jestem położeniu... Pamięta pani bajkę. »Wędrowiec i wielbłąd«, wielbłąd oszalał, wędrowiec wpadł do studni, a tam krzak malin... Chociaż nie, to nie to — ja wciąż mówię nie to, co trzeba, poprostu, rozum tracę Marynko! Nie mogę przecież pozwolić, żeby się pani gubiła, bo ten Awkwitonow, to dla pani zguba, gorzej niż zguba. Mówiłaś sama przed chwilą, że prawie wierzysz, iż jestem wam przyjaznym. Jak to strasznie, jak boleśnie, że w życiu naszem wszystko jest zawsze prawie, a nigdy całkiem... I znowu nie to. Poczekaj! co tu ja chciałem... Gdyby przyjaciel wasz, prawie, że przyjaciel, szedł na śmierć, na pojedynek naprzykład, z którego może nie wróci, i chciał przedtem zrobić dla pani coś dobrego, gdyby zapłacił ten przeklęty dług za Czeremuszki, żeby cię ocalić od zguby. Czyżby pani nie przyjęła? czy odmówiłaby pani takiemu, idącemu na śmierć przyjacielowi?
Ona przestała płakać i odkryła twarz, a nie rozumiejąc jeszcze słów, wsłuchiwała się w głos jego, wpatrywała w rysy, takie w tej chwili miłe, proste, dziecięce niemal, a takie przytem smutne, że znów, jak wtedy przy pierwszem zbliżeniu, ścisnęło się jej serce przeczuciem, że temu człowiekowi grozi jakaś bieda, że trzeba mu jakoś pomódz, ostrzedz, uratować.
— Ja wiedziałam, ja wiedziałam — zawołała klasnąwszy w dłonie. — Mów pan! Mów pan