Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

aby więc mogła wypocząć wpół leżąc, przesadzono Pałaszkę na kozioł do furmana, a Marya Pawłowna usiadła obok Golicyna.
Nieleżaniec wlókł się jak żółw. Sanna nie ustaliła się jeszcze, śniegu było mało, płozy sań, sunęły prawie po gołych kamieniach, pudło dyliżansu podrygiwało, za przegródką słychać było senny oddech Niny Lwownej. Dzwonek pobrzękiwał usypiająco. Błękitnawe oświetlenie wieczornego pół mroku, zmętniałe przez okna zamarzłe, podobne było oświetleniu, jakie się widuje we śnie. Zdawało się też obojgu, Maryńce i Golicynowi, że śnią jakiś sen bezpamiętnie dawny, a nieraz widziany.
— A mnie wciąż wydaje się, Maryo Pawłówno, żeśmy się już gdzieś kiedyś widzieli, tylko nie wiem kiedy; mówił Golicyn nie przestając wpatrywać się w miłą twarzyczkę dziewczęcia.
— Mnie także... zaczęła ona, lecz nie skończyła.
— No co?
— Nie! nic, głupstwo, odrzuciła rumieniąc się. Wogóle czerwieniła się łatwo i mocno jak mała dziewczynka, a wtedy stawała się jeszcze milsza. Odwróciła się do okna i wodzić zaczęła po zamarzłych na szybie arabeskach, cienkim różowym paluszkiem. Spoglądała na Golicyna ukradkowo lecz badawczo, a twarz jego mieniła się jej dziwnie w oczach, jak gdyby dwoiła. Raz było to oblicze chude, posępne i surowe z niedobrą zmarszczką, dokoła ust wiecznie urągliwych z przygniatająco mądrem i ciężkiem spojrzeniem oczu, przebłyskującem z poza ślepych szkieł okularów. Maryńka wogóle nie lubiła okularów, zdaniem jej tylko staruszkowie, lub uczeni Niemcy, mogą je