Strona:Czerwony kogut.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   295   —

— Mąż, mąż! — radośnie zawołała Józefa.
— Może jaki powstaniec?! — złośliwie zaśmiał się stróż. — Idź tam — znajdziesz...
Wskazał ręką. Józefa chciała jeszcze go o coś zapytać.
— Idź, idź! tu nie wolno stać... zabroniono! — krzyknął na nią.
Poszła ulicą, zalękła, ze spuszczoną głową. Widziała, że w tę stronę dużo ludzi śpieszy. Jak gdyby wszyscy coś zobaczyć chcieli i bali się spóźnić. I ona zaczęła śpieszyć się. Niebawem skończyła się ulica. Ujrzała wielki, obszerny plac. Na tym placu zobaczyła Józefa tłum ludzi, dokoła stojących. Żołnierze ze strzelbami i błyszczącymi »sztykami«, panowie z gwiazdami na czapkach, ładne ubrane panie i... ludzi, ludzi niezliczone tłumy. Wszyscy milczeli... Pośrodku placu stały wysokie słupy z poprzecznicami...
Przystanęła zdziwiona, nie wiedząc, co ma robić. Lecz widząc, że wszyscy idą w tę stronę, podbiegła do tłumu. Nogi uginały się, ledwo że oddychała.
— Ile tu państwa!... jacy ładni!... — szeptała zdziwiona.
Naraz spojrzała na słupy.
Krzyknęła dzikim głosem, straciła przytomność i upadła na ziemię...