Strona:Czerwony kogut.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   288   —

— Jezus, Marya, Józefie święty!... — szeptała cicho, przyciskając do serca drżące ręce.
Tętent szybko zbliżał się...
W oka mgnieniu zadudniało, zachlapało, i tuż przeleciała wielka gromada strasznych jeźdźców. Byli to Kozacy. Józefa tylko zdążyła zobaczyć wzniesione do góry długie piki. Jak huragan, znikli z jej oczu i ucichli...
Westchnęła z ulgą i wyszła z krzaków olszyny. Ale nie miała odwagi iść gościńcem. Lękała się znowu spotkać kogokolwiek. Teraz zdawało się jej, że cały las pełen Kozaków, że za każdem drzewem czatuje ktoś na nią i chce ją zgubić. Szła lasem, sama nie wiedząc dokąd. Za chwilę znalazła się na pięknej łączce. Nigdy tej łączki przedtem nie widziała. Zdziwionemi oczyma spojrzała w stronę i cicho krzyknęła z przestrachu. Obraz, który tak blizko siebie zobaczyła, wszystką krew spędził jej do serca. O pięć kroków, pod drzewem, siedział Rosyanin-żołnierz i pił wódkę z butelki. Był już zupełnie pijany i mruczał sobie coś pod nosem. Obok niego leżała na ziemi skórzana torba i... kura z ukręconą głową. Widocznie był w takim stanie niepoczytalności, że ani »Polaków«, ani swoich zwierzchników nie bał się.
Gdy usłyszał krzyk, ociężale podniósł pijane oczy i chwycił za torbę, jak gdyby szukał