Strona:Czerwony kogut.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   206   —

— Bijcie tęgo! bijcie! bijcie!
Posypały się razy. Jakób nie bronił się. Razy padały na głowę, na grzbiet. Chłopstwo go chłostało uzdami, powrozami, waliło kijami. Daremnie.
— Nie brałem, nie kradłem! — powtarzał Jakób. — Nareszcie runął na ziemię, krwią zbryzgany, i umilkł. Ludzie waryowali, wyli, jak stado głodnych wilków, nienasyceni, straszni. Nic nie dowiedzieli się, pozostawili ledwo żywego i odeszli, a obok niego siedział pies i żałośnie skomlał.


— Poco mam niewinnie cierpieć? Za co oni mię zbili? Za co od dzieciństwa dręczyli, poniewierali, zdrowie odebrali i wszystko, wszystko!... Nie zawahali się... wiedzieli, że to jedyne moje bogactwo... Odebrali, okradli, nareszcie złodziejem zrobili, ha, ha, ha! Kłuło ich w oczy moje dobre imię!... Nasyćcie się! nażryjcie się!
Zerwał strzelbę z siebie i rzucił w gąszcz.
— Ucieszę was, ludzie, ucieszę! — szeptał, rozglądając się po lesie strasznemi, krwią nabiegłemi oczyma — ha, ha, ha! duszę jeszcze miałem... Et... weźcie ją sobie... weźcie!... — Rzucił się na ziemię, tarzając się w bólu, bił głową o twardy grunt, to płakał, zanosząc się rozdzie-