Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się coś nie udawało, mógł wpaść w taką wściekłość, jak cesarz sam.
Słyszałem, jak klął przez całą noc, tupał nogami ze złości, ale mnie nie wołał, a znałem go za dobrze, aby stanąć przed nim nie zawezwany.
Nazajutrz rano przyszła na mnie kolej, gdyż byłem jedynym adjutantem, który mu pozostawał. Byłem jego ulubionym adjutantem. Dzielnego żołnierza lubił zawsze. Zdaje mi się, że tego rana, gdy mnie do siebie zawezwał, łzy stały w jego czarnych oczach.
— Gerard! — rzekł. — Chodźno pan tutaj!
Uchwycił mnie, jak przyjaciela, za ramię i podprowadził mnie ku oknu, wychodzącemu na wschód. Pod nami znajdował się obóz piechoty, poza nim była kawalerja z długiemi szeregami poprzywiązywanych koni, dalej łańcuchy straży przednich, a za tem wielka, poprzecinana winnicami, równina. Poza równiną wznosił się łańcuch wzgórz, z którego wystawał silnie jeden wierzchołek. U stóp tych wzgórz rozścielał się las. Do tych wzgórz prowadziła jedna jedyna szeroka droga.
— To jest Sierra de Merodal — rzekł Masséna, wskazując na łańcuch wzgórz. — Czy widzisz pan tam co na górze?
Odpowiedziałem, iż nic dostrzec nie mogę.
— A teraz? — zapytał, podawszy mi swoje szkła.
Przy pomocy szkieł rozpoznałem na szczycie największej góry jakieś małe wzniesienie, kupę kamieni, czy drzewa.
— To, co pan widzisz — objaśniał Masséna — to stos drzewa, który ma służyć jako sygnał ogniowy. Ułożono go, gdy kraj znajdował się jeszcze w naszem posiadaniu, a teraz, gdy się tutaj już dłużej utrzymać nie możemy, znajduje się jeszcze na nasze szczęście na swojem miejscu. Ten stos musi być dzisiejszej no-