gwardji, ale nie dziwiłem się już wcale, gdy zobaczyłem konie angielskie.
Przy wejściu do gospody umieszczone było kółko, aby można było przywiązać do niego konie. Chłopak przywiązał też konia i wszedł do domu. Natychmiast poznałem, iż szczęście samo mi się pcha w ręce. Skoro się tylko znajdę w siodle, to już nie lada kto mi dojedzie. Nawet „Woltyżer“ nie mógł wytrzymać porównania z tym wspaniałym ogierem.
Myśleć i działać — to u mnie jedno. W jednej chwili zbiegłem po drabinie i byłem przy drzwiach w stajni. Jeszcze chwila, a miałem już cugle w ręku. Skok i siedziałem w siodle. Ktoś za mną wołał — nie wiem, czy to pan, czy też jego służący. Co mnie ich krzyk obchodził?
Dałem koniowi ostrogi, zaczął też pędzić w takich szalonych skokach, że tylko taki jeździec, jak ja, mógł sobie z nim dać radę. Puściłem mu cugle i pozwoliłem pędzić, dokąd chciał, wszystko mi było jedno, gdzie, byle tylko jak najdalej od tej gospody.
Pędziliśmy przez winnice, a w kilka minut potem moi prześladowcy znajdowali się już o kilka mil za mną. W tem szerokiem polu nie mogli rozpoznać, w którym kierunku się zwróciłem. Wiedziałem, że uciekłem, to też wyjechałem na szczyt niewielkiego pagórka, wyjąłem z kieszeni ołówek i notes i zacząłem zdejmować szkic terenu i obozów, jak tylko mogłem sięgnąć wzrokiem.
Kosztowny to był koń, na którym siedziałem, ale rysować na jego grzbiecie nie było tak łatwem; strzygł uszami, kręcił się i rżał. Z początku nie wiedziałem, co to ma znaczyć, ale wkrótce spostrzegłem, iż czynił to tylko wtedy, gdy do jego uszu dolatywało z pobliskiego lasku jakieś wołanie:
— Yoy, yoy, yoy!
Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/78
Ta strona została uwierzytelniona.