Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szukać sobie drogi. „Woltyżer“ szedł pewnym krokiem naprzód, ja zaś byłem niezmiernie zadowolony, iż znajduję się na jego grzbiecie. Dokoła nie było widać ani jednego światełka.
Jechaliśmy tak ostrożnie przez trzy godziny, aż wreszcie sądziłem, że wszelkie niebezpieczeństwo już minęło. Dałem koniowi ostrogi, gdyż o wschodzie słońca chciałem już być przy angielskich tylnych strażach. W okolicy tej znajduje się wiele winnic, tworzących w zimie gładkie powierzchnie i nie stanowiących dla kawalerzysty żadnych przeszkód,
Massena jednak nie docenił przebiegłości naszych wrogów. Nie posiadali jednej linji obronnej, ale trzy, a ta trzecia, przez którą rzekomo przejeżdżałem, była najniebezpieczniejsza.
Jadąc tak, zachęcony dotychczasowem powodzeniem, ujrzałem nagle przed sobą latarkę i spostrzegłem odblask czerwonych mundurów i błyszczących luf karabinów.
— Kto tam? — zawołał jakiś głos.
A co to był za głos! No, no!
Skręciłem na prawo i popędziłem, jak szalony.
Padło za mną może z piętnaście strzałów, a kule świstały mi około uszu, jak bąki.
Nie było to coprawda dla mnie nowością, aczkolwiek nie będę twierdził, jak głupi rekrut, iż była to muzyka aniołów. Ale przynajmniej nie pozbawiała mnie ona nigdy jasnego sposobu myślenia.
Wiedziałem zatem, iż najlepszym środkiem ochronnym przeciwko niej jest tęgi galop konia, że muszę gdzie indziej szukać szczęścia. Objechałem tę linję pikiet, a gdy już nic więcej nie słyszałem, wywnioskowałem bardzo słusznie, iż wydostałem się poza ich obręb.
Przejechałem z pięć mil na południe i od czasu