Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Od marszałka otrzymałem mapę, kompas i rozkaz zachowania się. Schowałem to wszystko na piersiach i z pałaszem przy boku udałem się w podróż.
Padał lekki deszcz, ciemno było, jak w uchu u murzyna, możecie więc panowie wyobrazić sobie, że początek nie był bardzo ponętny.
Mimo tego serce mi waliło na myśl o zaszczycie, który mnie spotkał, i o sławie, która mnie nie minie. Ten czyn miał do mego wawrzynowego wieńca dodać nowy listek, który bardzo łatwo moją szablę oficerską mógł zamienić w buławę marszałkowską.
O czem nie marzyliśmy w tych cielęcych latach młodości!
Tej nocy, gdy pędziłem wśród Anglików, nie spodziewałem się wcale, że ja, wybraniec z pośród 60.000 tęgiego chłopa, będę musiał kiedyś wieść marny żywot za sto franków miesięcznej pensji! Młodości moja! Nadzieje moje! Towarzysze moi! Gdzież wy jesteście? Koło się kręci i nie ustaje w biegu!... Wybaczcie mi panowie, ale starość ma zawsze swoje słabostki.
Droga moja prowadziła więc najpierw przez oszańcowania w Torres-Vedras, przez małą rzeczkę, obok jakiejś chłopskiej chałupy, spalonej zresztą i służącej obecnie za drogowskaz, potem przez las młodych drzew korkowych aż do klasztoru św. Antoniego, który tworzył lewą granicę pozycyj angielskich.
Stąd zwróciłem się na południe i jechałem spokojnie przez niziny, gdyż to był właśnie teren, o którym Massena sądził, że jest dla mnie najzupełniej bezpieczny.
Jechałem powoli, gdyż było tak ciemno że nie było widać ręki przed oczyma. W takich wypadkach puszczam koniowi cugle i pozwalam mu samemu