Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w kółku swych znajomych, śmiejąc się przytem niepomiernie, zwłaszcza, gdy na stole stanęła butelczyna dobrego wina. Oczy mu błyszczały, jak gwiazdy dwie, gdy opowiadał o tych wielkich, minionych czasach, gdy Francja pod Napoleonem jak anioł zemsty porwała się do lotu, wspaniała i straszna zarazem, a cały ląd stały skłonił się przed nią.
— Moi panowie — opowiada sam rotmistrz. — Było to pod koniec r. 1810. Ja, Massena i inni parliśmy Wellingtona coraz więcej wstecz i spodziewaliśmy się, że wraz z jego armją zapchamy go w nurty hiszpańskiej rzeki Tajo.
Gdy znajdowaliśmy się w odległości dwudziestu pięciu mil od Lizbony, spostrzegliśmy, iż rachunek cokolwiek się nie zgadzał. Co ten szelma Anglik zrobił?
Pod miejscowością Torres-Vedras narzucił szańce i fortyfikacje, tak, że nawet my nie mogliśmy się przez nie przedostać. Narzucono je wpoprzek przez cały półwysep, a zapędziliśmy się tak daleko, że nie mogliśmy się odważyć na odwrót. Dowiedzieliśmy się także, iż walka z tymi ludźmi, to nie była walka z dziećmi.
Co nam pozostawało? Ot, położyć się przed temi wałami i blokować je.
Trwało to przez pół roku, a połączone było z takiemi wielkiemi utrapieniami i niebezpieczeństwami, iż Massena sam potem mówił o sobie, iż na jego ciele niema ani jednego włosa, któryby w tym czasie nie posiwiał.
Co do mnie — nie wiele troszczyłem się o nasze położenie, więcej obchodziły mnie konie, które istotnie potrzebowały odpoczynku i zielonej paszy. Zresztą piliśmy krajowe wino i zabijaliśmy czas, jak się zdarzyło.