Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie, Stefanie, zaklinam cię, ustąp! To nic. Nie wydam ani jęku, nic nie usłyszysz!
Zaczęła się szarpać ze mną ta mała delikatna istotka i gwałtem chciała mnie wepchnąć w otwór do mojej celi.
Wtem przyszła mi myśl do głowy.
— Jeszcze jest ratunek, Łucjo — szepnąłem. — Uczyń, jak ci powiem, natychmiast, bez oporu. Idź do mojej celi! Marsz!
Przesunąłem ją przez otwór, i pomogłem jej doprowadzić znowu deski do porządku. Zatrzymałem jej płaszcz, otuliłem się w niego i ukryłem się w najciemniejszym kącie celi.
Po chwili otworzyły się drzwi i weszło kilku drabów. Liczyłem na to, iż nie będą mieli przy sobie latarni, ponieważ przedtem także jej nie mieli. Mogli widzieć w kącie tylko jakiś czarny tłumok.
— Dawaj światło! — zawołał jeden z nich.
— Nie, nie! — zawołał ten przeklęty Matteo swym ochrypłym głosem. — To nie jest taka robota, na którąbym się chętnie patrzył, a im dokładniej patrzę, tem wstrętniejsza mi się ona wydaje. Bardzo mi przykro, signora, ale rozkaz trybunału musi być wykonany.
W tej chwili chciałem skoczyć i przerznąć się przez nich. Ale coby to pomogło Łucji? Przypuśćmy nawet, iż odzyskałbym wolność, to przecież ona pozostałaby w ich mocy, dopókibym ja nie powrócił z odsieczą, gdyż sam nie miałem widoków wydarcia jej z ich rąk.
To wszystko stanęło mi w jednej chwili przed oczyma. Przekonałem się, że nie pozostawało mi nic innego, jak zachowywać się spokojnie, pozwolić dać zrobić z sobą, co chcieli, i czekać, dopóki szanse nie zmienią się na moją korzyść.