Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy się tak nad tem zastanawiałem, przyniósł jeden z nich paltot, młodszy naciągnął go na siebie i zapiął się aż pod samą szyję. Wstrząsnąłem ze zdumienia głową — dzień był przecież tak gorący!
Sądząc jednak, iż ćwiczenia się skończyły, pomyliłem się bardzo, gdyż malec, mimo ciężkiego palta, zaczął biec i to wprost na mnie.
Tymczasem stary wrócił do domu, a ta okoliczność była dla mnie bardzo na rękę, gdyż postanowiłem sobie wejść czem prędzej w posiadanie ubioru chłopca, a potem pobiec do jakiejś wsi i kupić tam sobie coś do jedzenia.
Kurczęta nęciły mnie wprawdzie bardzo, ale ponieważ nie byłem uzbrojony, a przytem pokazało się, iż w domku było przynajmniej dwóch mężczyzn, uważałem za rzecz najstosowniejszą trzymać się od tego domku zdaleka.
Wśród paproci zachowywałem się bardzo spokojnie.
Teraz olbrzymi paltot z jego szybkobiegiem zbliżał się ku mnie, już mogłem widzieć, jak chłopcu pot spływa z czoła.
Wydawał mi się silny — ale tak mały, tak mały, iż obawiałem się, że jego ubranie nie na wiele mi się przyda. Gdy rzuciłem się ku niemu, stanął i spojrzał na mnie z osłupieniem.
— U stu djabłów! A my tu kogo przychwyciliśmy?! Cyrk, czy coś podobnego, hę?
To były jego słowa, ale co przez to chciał powiedzieć, nie rozumiałem.
— Wybacz pan najuprzejmiej, monsieur — odparłem grzecznie — ale muszę pana prosić, abyś mi oddał swoje ubranie.
— Co oddał?
— Swoje ubranie