Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz stanąłem pod murem, przerzuciłem przez brzeg moją sztabę z liną, i ku wielkiej mej radości spostrzegłem, iż zawisła na żelaznych kolcach. Wspiąłem się po linie, wciągnąłem ją za sobą i zlazłem po niej na drugą stronę.
Przez drugi mur przedostałem się w ten sam sposób; siedziałem już na górze między kolcami, gdy w ciemnościach dostrzegłem coś błyszczącego. Był to bagnet szyldwacha pode mną, a ponieważ mur ten był trochę niższy od pierwszego, broń znalazła się tak blisko mnie, iż mogłem ją pochwycić, pochyliwszy się trochę naprzód.
Żołnierz stanął pod murem skulony i zaczął nucić pod nosem jakąś piosnkę — gdyby był przeczuwał, że w oddaleniu kilku kroków od niego człowiek w rozpaczy przemyśliwał nad tem, aby mu jego własną bronią przebić serce!
Przygotowywałem się już do skoku, wtem żołnierz wziął karabin na ramię, wyrzucił z siebie jakieś przekleństwo i poszedł przez bagno, aby rozpocząć na nowo swój spacer.
Ja tymczasem zsunąłem się po linie i popędziłem co sił starczyło przez moczary.
Sapristi! Jakże ja zmykałem i z jakim pośpiechem, przez moczary wśród deszczu i burzy! Deszcz przemoczył mnie do nitki, zimno przejmowało mnie do szpiku kości, a wicher tamował mi oddech. To wpadałem w jakąś dziurę, to znowu w krzaki i ciernie. Krew spływała mi po twarzy i po rękach, język przylepił mi się do podniebienia, nogi ciężyły mi ołowiem, a serce waliło jak młotem.
Ale nie ustawałem ani na chwilę, dodawałem sobie odwagi i pędziłem dalej.
Nie pomyślcie jednak panowie, aby się to działo bez planu. Wszystko było dokładnie obmyślone.