Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W wirze walki zabiłem już niejednego, tak, nawet dzielnego człowieka, który mi nic złego nie zrobił. Ale ten tutaj — to był nędznik, kreatura, za leniwa, aby żyć. Aczkolwiek miał zamiar zaszkodzenia mi wielce, nie mogłem jednak przenieść na sobie wyprawienia go na tamten świat.
Człowiek honoru jak ja, pozostawia takie czyny innym ludziom, niech będzie i bandytom hiszpańskim, albo też sankiulotom z St. Antoine.
Ciężki oddech tego draba przekonał mnie, iż upłynie jeszcze sporo czasu, zanim odzyska przytomność. Związałem go więc, i przy pomocy pasów przywiązałem go do łóżka w taki sposób, iż w żadnym razie nie mógł się uwolnić przed ponownem przybyciem inspektora.
Ale oto nowa trudność stanęła na mej drodze: czyż nie liczyłem na jego wysoki wzrost, który mi miał dopomóc do przedostania się przez mury?
Sapristi! Odwaga zaczęła mnie opuszczać. Byłbym siadł i wylewał łzy rozpaczy, ale myśl o matce i o cesarzu powstrzymała mnie od tego.
— Odwagi! — rzekłem do siebie — odwagi! Gdybyś się nie nazywał Stefan Gerard, to byłoby z tobą teraz bardzo krucho, ale to człowiek, którego nie tak łatwo powalić!
Bez chwili wahania zabrałem się do roboty. Przerżnąłem prześcieradła moje i Beaumonta na kilka pasów i związałem je w doskonałą linę, którą przywiązałem silnie w połowie sztaby żelaznej.
Następnie wydostałem się na podwórze; deszcz lał porządnie, a wicher wył gorzej niż przedtem. Nie miałem potrzeby skradania się wzdłuż muru więziennego, gdyż było tak ciemno, że nie widziałem mej ręki przed końcem mego nosa, a jeżeli się nie natknę wprost na szyldwacha, nie miałem się czego obawiać.