Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a to było właśnie tym twardym orzechem, który miałem zgryźć, lub też zgnieść go obiema rękami.
Na szczęście mój towarzysz Beaumont był wysokim mężczyzną. Mierzył przynajmniej sześć stóp. Gdy zatem wejdę na jego ramiona i rękami dosięgnę górnej części muru, to już z łatwością wydobędę się nawierzch.
Zachodziło tylko pytanie, czy będę mógł wciągnąć go za sobą; aczkolwiek nie bardzo lubiłem tego człowieka, to przecież ani na chwilę nie postała w mej głowie myśl, aby go opuścić. On sam najwidoczniej z tej trudności nic sobie nie robił, prawdopodobnie miał powód do ufania swej zręczności.
Chodziło teraz o wybranie warty, która miała czuwać w chwili naszej ucieczki.
Żołnierzy zmieniano co dwie godziny, ale ponieważ przypatrywałem im się dobrze podczas nocy, wiedziałem doskonale, że na punkcie czujności różnili się bardzo między sobą.
Podczas gdy niektórzy okazywali się tak pilnymi w służbie, że nawet szczur nie mógł ujść przed nimi, inni byli bardzo wygodni, i oparci na swych karabinach spali w najlepsze, jakby się znajdowali u siebie w domu na miękkiej pościeli.
Uwagę moją zwrócił na siebie zwłaszcza jeden żołnierz, gruby, ciężki człowiek, który regularnie chował się w cieniu muru i tam tak twardo spał, iż rzucałem nawet kawałki wapna przed jego nogi, a on się nie budził.
Na szczęście żołnierz ten miał służbę w nocy, w której mieliśmy uciekać, od dwunastej, do drugiej godziny.
Im dalej dzień zbliżał się ku końcowi, tem większy niepokój mnie ogarniał, aż wreszcie straciłem wszelkie panowanie nad sobą, i jak mysz w pułapce, zacząłem biegać tam i zpowrotem po celi.