Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pośrodku wielkiej, pustej okolicy zbudowane, służyło siedmiu do ośmiu tysiącom ludzi za miejsce pobytu — sami zaś żołnierze, trzeba panom wiedzieć, z których większość widziała mnóstwo wielkich bitew.
Podwójne i potrójne mury, fosa, strażnicy i żołnierze czuwali nad niem — ale należy tylko spróbować spakować ludzi, jak króliki w jednej stajni! Pojedyńczo i parami i w większych grupach uciekali: a potem grzmiały armaty i wyruszały całe oddziały wojska, aby tych zbiegów odszukać.
A pozostali śmiali się, śpiewali i krzyczeli: „Niech żyje cesarz!“, aż wreszcie straże, blade z wściekłości, wymierzyły swą broń ku nam.
A potem mieliśmy nasze małe bunty, bardzo ładne i miłe, do których uśmierzenia trzeba było sprowadzać żołnierzy i armaty z Plymouthu, do których znowu wrzeszczeliśmy nasze ulubione: „Niech żyje cesarz!“, jakby nas miano usłyszeć w Paryżu.
Tak, tak, byliśmy bardzo ruchliwym narodkiem w Dortmoorze i cieszyliśmy się z tego, iż mogliśmy tych, którzy nas pilnowali, utrzymać także w nieustannym ruchu.
Pozwólcie sobie panowie powiedzieć, iż my, jeńcy, mieliśmy tam nasz własny trybunał sądowy, w którym wydawaliśmy sami na siebie wyroki, i dyktowali kary tym, którzy coś przeskrobali. Kradzieże i bójki były ścigane, ale najwięcej zdrada.
Niedługo jakoś po mojem tam przybyciu, zdradził niejaki Meunier z Rheimsu, iż planowana jest ucieczka. Z jakiegoś powodu nie można go było jeszcze tego samego wieczora usunąć z szeregu innych więźniów, lecz pomimo jęków, jego błagania i rzucania się na ziemię, pozostawiono go między tymi towarzyszami, których zdradził.